Forum Lochy
Gdzie Snape mówi dobranoc...
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

"Rzecz o prawdzie"

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lochy Strona Główna -> Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Śro 16:23, 19 Lip 2006    Temat postu: "Rzecz o prawdzie"

Na wstępie z całego serducha dziękuję Jednorożcowi za korektę! Jej praca dużo wniosła w ten tekst, bynajmniej pod względem poprawności – bo ja jestem wielkim, żywym okazem wszelkich możliwych dys, jakie istnieją w języku polskim – moja beta odwaliła świetną robotę, co nie zmienia faktu, iż jestem święcie przekonana, że popełniam właśnie swoje pisarskie samobójstwo. Tak więc pogrążam się wraz ze swoim debiutem.
To jest SS/HG, chyba? I pewnie zosatnie uznane za ckliwe, choćbym chciała, to chyba nie potrafię pisać inaczej. Nie proszę o konstruktywną krytykę. Krytyka to krytyka, powinna być dosadna, szczera i bolesna - jeśli trzeba. Oficjalnie informuję, że możecie mi za ten tekst spuścić mentalny łomot, tylko tak się czegoś nauczę i wyniosę jakieś wnioski z waszych wypowiedzi. Z góry dziękuję każdej osobie która zechce przeczytać moją pracę.
Pozdrawiam!
Vardamerethiel




„Rzecz o prawdzie”

Rozdział: 1

„Dama o niejednoznacznym spojrzeniu”


Nie wiemy, czym jest dana prawda, dopóki samemu nie zdołamy jej doświadczyć i poczuć pełnią zmysłów. Nie należy zatem zawierzać pozorom, ale rzucić się w wir poszukiwań. Bo gdy wreszcie poznamy prawdę, to, co powierzchownie zdawać się nam mogło niewarte uwagi, przeistoczy się nagle w niczym niezmąconą fascynację.
Kiedyś słysząc te słowa nigdy bym w nie nie uwierzyła, ale pisząc je teraz jestem w pełni przeświadczona o ich realności, świadoma ich znaczenia i popieram je przykładem swojej osoby. Popieram zarówno umysłem, jak i sercem w połączeniu z wydarzeniami przeszłości niesionymi przez wspomnienia.
Moi rodzice to naprawdę wspaniali ludzie, mówię to teraz z pełnym przekonaniem, choć wtedy nie wyznałabym tego nawet gdyby.... Nieważne... Reasumując, miałam ochotę ich zamordować, choć zawsze byłam przeciwniczką jakichkolwiek przejawów przemocy, pod jakąkolwiek postacią.
Zawsze wracałam do domu w wakacje... Więc skąd to nagłe nieporozumienie? Ich wyjazd! Brak kontaktu! Stałam sama na peronie, osamotniona i smutna. O wizycie w „Norze” u państwa Weasleyów nie mogło być mowy, byłam wściekła na Rona, lecz kiedy tak naprawdę nie byłam? Teraz jednak ze wzmożoną intensywnością. Dyrektor jednak zaradził moim problemom.
- Kochany dyrektor – pomyślałam.
Lecz przeklęłabym go wtedy zapewne, gdybym tylko mogła z wyprzedzeniem poznać jego plany. Zamiast tego zgodziłam się. Ufałam mu przecież w pełni. I tak bardzo nie chciałam ściągać rodziców z wakacji, jakkolwiek byłam nimi zawiedziona - bo przykro jest być zapomnianym. Ale oni od lat planowali ten wyjazd – nigdy do końca nie określając daty jego realizacji. Nie mogłam zniszczyć tych ziszczających się marzeń, jeśli istniało inne rozwiązanie.
Po kilku godzinach oczekiwań, błyskawicznej aportacji i krótkiej rozmowie, wciąż pełna niepewności, podążałam pospiesznym krokiem próbując nie stracić z oczu idącego z przodu dyrektora. Wokół wznosiły się stare, eleganckie kamienice. Nieliczni ludzie przemykający obok, przemawiali nieznanym dla mnie językiem. Obcasy moich szkolnych pantofelków głośno stukały o kocie łby na brukowanej kostce ulicznej, zakłócając melancholijną ciszę deszczowego dnia. Fantazyjne wystawy sklepowe znajdujące się na parterach budynków, wabiły tysiącami kolorów - które zostały jedynie nieznacznie przygaszone przez dzisiejszy pochmurny dzień. A prowadzące w piwniczną głębię betonowe schody wiodące do pozamykanych teraz nocnych pubów, tętniły tajemniczością.
W końcu weszliśmy w jedną z bram, prowadzącą z malowniczego bulwaru na opuszczone podwórze. Na ciemnozielonej tabliczce przytwierdzonej o gzymsu, widniała nazwa ulicy. 11 Listopada... Listopada? Nie znałam ani słowa w tym języku, lecz przez swoje domysły stwierdziłam, iż może ona oznaczać jakąś datę. Prawda nie została jednak przede mną odkryta, nie była jasna ani klarowna. Lecz jeśli była datą naprawdę, to co takiego oznaczała? Upamiętniała zapewne jakieś zdarzenie, istotne dla ludzi zamieszkujących ten nieznany dla mnie kraj. Mi nie mówiła jednak kompletnie nic. Nie znosiłam tego uczucia niewiedzy i obcości w tej tajemniczej rzeczywistości. Cały czas zastanawiałam się nad tym, czego szuka tutaj dyrektor i kto ze znanych mi z magicznego świata ludzi, mógłby tu zamieszkiwać. Dumbledore otworzył przede mną masywne dębowe drzwi i przepuścił przodem na klatkę. Zaczęłam powoli wspinać się po krętych, kamiennych schodach, starając się jednocześnie nie upuścić bagażu i utrzymać równowagę podtrzymując się rzeźbionych drewnianych poręczy. Krzywołap na szczęście, delikatnie pomrukując tkwił bezpiecznie na rękach Dyrektora, nie byłabym w stanie mieć go teraz pod opieką.
- Ten budynek musi być bardzo stary – pomyślałam.
Ściany wyglądały na zaniedbane, miejscami osypywał się z nich tynk, ale z zewnątrz kamienica przedstawiała się wręcz majestatycznie. Zadziwiające. Jak dokładnie zobrazować można by poprzez nią naturę człowieka - eleganckiego jegomościa, powierzchownie pięknego i dobrego, lecz o sercu zepsutym do cna... Na myśl od razu przyszedł mi Pan Malfoy. Zadrżałam lekko, starając się szybko wypędzić z umysłu wspomnienie o tym człowieku. Uspokoiłam się prawie natychmiast. Powietrze wokół było chłodne i wilgotne – kojące dla ducha
- To tutaj – usłyszałam za sobą stłumiony głos dyrektora.
Spojrzałam w jego stronę, a on skinieniem wskazał mi bezimienne drzwi, nieopatrzone w tabliczkę z nazwiskiem ani nawet numer.
- Jak się zapewne domyślasz, porosiłem jednego ze swoich przyjaciół aby zaopiekował się tobą na czas wakacji. – Milczałam, więc kontynuował. – Co prawda nie odbyło się bez jego charakterystycznych obiekcji, ale w ostateczności wyraził zgodę.
Mówiąc to uśmiechał się do mnie patrząc przyjaźnie spoza swoich okularów połówek.
- Bardzo panu dziękuję, dyrektorze – odrzekłam w końcu z niepewnością.
Obiekcje - nie podobało mi się słowo, którego użył przed chwilą. Nie chciałam być dla tego kogoś ciężarem. A ono w pewnym sensie dawało mi do zrozumienia, że będę.
- Nie ma za co, moja droga, nie ma za co – szepnął zmęczonym półgłosem.
Zrobiło mi się strasznie smutno. Darzyłam tego człowieka niezmierną sympatią i nie chciałam sprawiać mu kłopotu, a mimowolnie robiłam to. Staliśmy tak w cichym bezruchu kilka sekund. W końcu Krzywołapek rozładował napięcie, cichym miauknięciem przerwał tę niezręczną ciszę. Dyrektor uniósł dłoń i delikatnie zakołatał w solidne dębowe drzwi, nie było jednak zza nich żadnego odzewu, toteż powtórzył tę czynność ze zwiększoną intensywnością.
- Chyba będzie trzeba się posunąć do drastyczniejszych środków – skomentował zawadiacko, wyciągając różdżkę z połów mugolskiego płaszcza, który miał na sobie zapewne w celu nie zwracania na siebie uwagi.
Wykonał zamaszysty gest i zdecydowanym tonem wyrzekł:
- Alohomora!
Drzwi ustąpiły natychmiast, odsłaniając przed nami skrywaną dotychczas głębię mieszkania. Pogoda była brzydka, zatem wszędzie panował półmrok, to miejsce było jednak wyjątkowo przygaszone... Dyrektor wprowadził mnie do środka i usadowił w salonie, a sam zaczął krzątać się w kuchni przygotowując herbatę. Czuł się przy tym bardzo swobodnie, tak jakby był u siebie w domu. Nie sądziłam, by to mogło się spodobać prawowitemu lokatorowi, kimkolwiek był ten człowiek. Tymczasem Dumbledore pogwizdywał w najlepsze, co chwilę potykając się o jakieś sprzęty i komentując przyciszonym głosem niedoskonałości mugolskich wynalazków. Wtedy przez chwilkę pomyślałam, że mogłabym mu pomóc, jednak po chwili całkowicie zaabsorbowało mnie oglądanie pomieszczenia, w którym się znajdowałam. Było przepełnione nostalgicznym i spokojnym nastrojem. Przyciemniały go ciemnozielone ściany, dopełnione brunatnymi, antycznymi meblami i fantazyjnymi kotarami w oknach. Półki wypełnione były książkami oprawionymi w skórę i ołowianymi figurkami obrazującymi sceny bitewne. Odnaleźć wśród nich można by chyba wszystko. Od piechurów, krzyżowców i jeźdźców na pięknych wierzchowcach, przyodzianych w fantazyjne pancerze, po elfickich łuczników z krasnoludzkich wojów, machiny oblężnicze, smoki... Ściany przyozdabiała broń biała, zapewne antyczna, i zwierzęce skóry. Gdzieniegdzie poustawiane były piękne świece i zdjęcia w stalowych, rzeźbionych ramkach. Na jednej z fotografii widniał chyba jakiś pluton, była bardzo niewyraźna. Podpisano ją u dołu: „Jednostka Desantowo - Szturmowa B-B 1980” - o dziwo po angielsku. Patrzyłam w to zdjęcie jak zahipnotyzowana. Zastanawiając się, czy człowiek, który miał się mną opiekować jest gdzieś na nim, pomiędzy szeregami innych. Nie mogłam jednak rozszyfrować żadnej z znajdujących się tam twarzy.
- Kim on jest? Czy to czarodziej? Skąd zna go Dumbledore? – Tysiące pytań przywodziły mi myśli.
Zawsze byłam ciekawa otaczającej mnie rzeczywistości, ale teraz...
To miejsce sprawiło, iż czułam ogromną fascynację związaną z tożsamością tej nieznanej mi osoby. Nie zauważyłam nawet, że dyrektor postawił przede mną filiżankę z napojem. Wciąż spoglądałam na kamienny kominek i stojącą na nim tamtą - czarno-białą fotografię.
- Niedobra ta herbata – prychnął w końcu Dumbledore, wyrywając mnie z letargu.
Spróbowałam. Rzeczywiście, była bardzo cierpka. Odłożyłam porcelanową filiżankę na drewniany stolik, obok subtelnej kwiatowej kompozycji. Delikatnie musnęłam płatki opuszkami palców.
- Helipterum Roseum, Helichrysum Bracteatum, Limonium Sinuatum. Suchlin, Kocanka i Zatrwian... – Rozmarzyłam się mimowolnie – mama siała je co roku w ogrodzie i układała bukiety – powiedziałam cicho, na co dyrektor się uśmiechnął.
- Widzę, że twoja wiedza jest bardzo wszechstronna, panno Granger. – Stwierdził z przekonaniem.
Uśmiechnęłam się do niego pogodnie, dostrzegając w tej chwili, w tle na ścianie, niezwykły obraz oprawiony w metalową wzorzystą ramę. Był to portret obrazujący bardzo piękną kobietę o malinowych ustach, a oczach ciemnych i głębokich jak głucha, deszczowa letnia noc. Jej czarne, niesamowicie długie włosy spływały kaskadami wokół całej sylwetki. Przez chwilkę odniosłam wrażenie, że ona jest żywa i bacznie mnie obserwuje, z lekka irytacją bawiąc się tkaniną u szerokich rękawów swej ciemnozielonej sukni... Miała w sobie coś mrocznego, a jednocześnie była tak do bólu piękna. To znów zdało mi się, że uśmiecha się do mnie ze skinieniem głowy, wprawiając w kołysanie szmaragdowe kolczyki otulające jej smukłą szyję. Lecz to przecież było zwykłe, mugolskie płótno, nie mogło się poruszyć, jakkolwiek było piękne. W końcu doszłam do wniosku, iż wszystko co widzę, jest spowodowane ogólnym zmęczeniem. Mimowolnie spojrzałam na nią raz jeszcze, wydała mi się teraz wyniosła i przerażająca, ale i bardzo smutna. Właśnie tak musiały wyglądać demony, jeśli naprawdę istniały. Nie mogły być odrażającymi potworami, bo to w końcu kusiciele. Ich istotą jest być kwintesencją atrakcyjności, zarówno fizycznej jak i mentalnej, która miała jednocześnie pociągać i wzbudzać respekt. Ona taka była.
- Czy istniała kiedyś naprawdę? Czy jest tylko kunsztowną kreacją, stworzoną przez umysł i wprawne dłonie artysty? – Pytałam sama siebie w myśli, nie mogąc oderwać od niej wzroku.
Dyrektor chyba to zauważył, bowiem sączył w milczeniu tę gorzką herbatę i nie przerywał mojej kontemplacji. A ja wciąż nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że doskonale znam jej oczy. Że nie spoglądam w nie po raz pierwszy w życiu. Moje rozmyślania zostały jednak przerwane. Ktoś nagle pociągnął za klamkę drzwi wejściowych i wszedł do mieszkania, przepuszczając przodem psa - owczarka niemieckiego, który natychmiast przepłoszył Krzywołapka z moich kolan, a następnie ziewnął ostentacyjnie i usadowił się na kanapie obok Dyrektora, spoglądając na nas spode łba.
- To zapewne ten człowiek – pomyślałam przyglądając się mężczyźnie.
Był ubrany w M65 US Army w kamuflażu Woodland, rozpoznałam je od razu - mój ojciec nosił takie same. Do tego opinacze wojskowe i czarny bezrękawnik. Ciemne długie włosy miał spięte na karku. W tym półmroku nie mogłam dostrzec jego twarzy. Pomyślałam jednak, że jest w porządku, przede wszystkim dlatego, że kojarzył mi się z tatą. Miałam nadzieję, że będę potrafiła znaleźć wspólny język z tym człowiekiem.
- Witaj drogi chłopcze – powiedział Dumbledore, wstając i podchodząc w jego stronę.
Wtedy tamten, odłożył na komódkę skrzynkę piwa, którą miał w rękach i wyciągnął dłoń w jego stronę odpowiadając:
- Dzień dobry dyrektorze.
Wtedy ujrzałam jego twarz, serce aż podskoczyło mi do gardła... Zaniemówiłam... I wiedziałam już, skąd oczy tamtej kobiety wydały mi się znajome.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lafiel la Fay
Członek Wizengamotu



Dołączył: 04 Maj 2006
Posty: 576
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Lochy Severusa

PostWysłany: Śro 16:38, 19 Lip 2006    Temat postu:

Boże...to to jest doskonałe....ten język ta precyzja słowa.Gacku jak mogłaś mówic mi na gg ,że to jest złe...nie wiem co powiedziec to jest aż tak dobre...mam nadzieję,że już niedługo będe miała ten zaszczyt przeczytac dlaszą cześc.

A co do osob.Drops,takiego dropsa lubie stanowczy i pewny siebie,ale nadal ma ten wdziek spokojnego staruszka.Panna Granger perfekcyjnie ukazłas jej nature jest taka taka inna od tego co sie o niej czyta.Ma swoją wole duszę.Pokazałaś ją jako osobe mądrą jaką naprawde była i niepeną co tylko dodaje jej tego smaczku.

A Sevisia mam nadzieje,że poznamy juz nielugo bo narazie spodobało mi się,że nie ukazałaś go jako czarodzieja tylko jako naomalnego czlowieka.

Lafi


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Śro 21:49, 19 Lip 2006    Temat postu:

Czuję się onieśmielona takim pochlebnym komentarzem, bo ludzie którzy dotychczas to czytali, jechali po tym bardzo dosadnie, a jeśli już komuś się podobało, to nie aż tak bardzo by można to nazwać czymś wybitnym, no ale... Zobaczymy co będzie dalej, może jeszcze zmienisz zdanie... Twisted Evil Wklejam drugi rozdzialik... Ale ciągle ze znikomymi ilościami Severka... No dobra, okażę miłosierdzie, trójeczkę też wrzucę. Very Happy

Rozdział: 2
„Między jawą a snem”


Natychmiast zerwałam się z fotela. Nie wiem, jakim cudem udało mi się opanować na tyle by wykrztusić z siebie cichutkie:
- Dzień dobry profesorze.
On odpowiedział mi wtedy lekkim skinieniem, jednakże do cna przepełnionym kpiną. Gorąca krew zaczęła napływać mi do skroni i pulsować nieprzyjemnie. Z każdą chwilą mój strach stawał się coraz bardziej dotkliwy. Spuściłam głowę starając się opanować emocje. Nie potrafiłam tego zrobić... Wtedy on porwał mnie za rękę i poprowadził do sąsiedniego pokoju. Byłam bezbronna i podatna na jego czyny niczym marionetka, której życie mógłby kształtować wedle swoich upodobań, bez żadnych ograniczeń. I to wszystko pod wpływem strachu, zadziwiające, jak bardzo potrafi być zabójczy. Wzbudzenie ów trwogi i respektu to najlepsza broń, którą mógł wtedy wobec mnie zastosować... Robił to... A ja nie potrafiłam uwolnić się spod wpływu zbyt wielu pogrążających mnie w tej chwili uczuć. Uległam mu, choć możliwe że wcale tego nie chciał. Uległam mu mimowolnie.
- To jest twój pokój, panno Granger – powiedział chłodno. – Może zechcesz rozpakować swoje rzeczy. – Kontynuował tonem bardziej twierdzącym, aniżeli pytającym.
Wypuścił moją dłoń ze swojej - w wyniku czego poczułam gwałtowną ulgę, po czym wyszedł zostawiając mnie samą. Podejrzewałam, iż chce porozmawiać z dyrektorem na osobności, bowiem zaprosił go z powrotem do salonu lekko przymykając za sobą drzwi.
Stałam nadal w progu gdy usłyszałam cichutkie miauczenie Krzywołapka u swoich stóp. Wzięłam go natychmiast na ręce i mocno przytuliłam. Od razu poczułam się lepiej, gdy jego cieplutkie futerko dotykało mojej twarzy. Nieco ośmielona chwilową samotnością, uniosłam wzrok aby rozejrzeć się po pokoju. Był urządzony w tonacji i stylu podobnym do salonu, jednak miał w sobie swego rodzaju „zawadiacką młodzieńczość”. Półki pozastawiane były masą książek i różnych gustownych drobiazgów. Zdjęcia poumieszczane w ramkach wydawały się o wiele bardziej osobiste. Na masywnym dębowym biurku przy oknie, obok komputera piętrzyły się stosy płyt i pudełek. Zaraz obok stał piec Marshall’a i biały Fender Stratocaster ułożony bezpiecznie w fotelu, a nad nimi ogromny plakat przedstawiający znaną mi - jak to powiadał tata: „kapelę” - Aerosmith. Im więcej szczegółów wpadało mi w oczy, tym bardziej ten dotąd wzbudzający we mnie strach człowiek, przypominał mi ojca. Więc dlaczego bałam się go tak bardzo?
Spojrzałam na przeciwną stronę pokoju. Na stoliku obok szerokiego łóżka, z zaimprowizowanym z siatki maskującej baldachimem, niezgrabnie porozrzucane były pędzle, lakiery i nie domalowane ołowiane figurki. Przy szafie w rogu pokoju stał maleńki sekretarzyk na którym spiętrzone były obszyte w płótno księgi, kilka sakiewek i pluszowy kłapołuch, zapewne czatujący tam w roli strażnika tych osobliwych „skarbów”. Obok na podłodze leżał rzeźbiony fantazyjnie kufer, który nagle stał się dla mnie nader interesujący. Jednak pomimo wpływu ogólnego niepokoju i złego samopoczucia, nie postradałam jeszcze zmysłów do tego stopnia, by go otworzyć, nawet jeśli chciałam tylko zerknąć na jego zawartość niczego nie dotykając. Wrodzona ciekawość jest dominującą cechą mojego charakteru, być może nawet wadą. Ale pomimo wszystko nie posunęłabym się do okazywania tego typu impertynencji, ryzykując wynikające z tego czynu konsekwencje, których profesor na pewno by mi nie oszczędził. A już i tak był zapewne rozdrażniony z powodu mojej obecności, musiał w końcu odstąpić mi swój pokój, nie miałam ni cienia wątpliwości, że to osobliwe pomieszczenie było na co dzień zamieszkiwane przez niego.
Chciałam być silna. Nie miałam zamiaru przejmować się tym wszystkim, mógł się przecież nie zgodzić, mógł odmówić. Ale im bardziej pragnęłam się usprawiedliwić, tym bardziej pogrążałam się na duchu. Cały czas szukałam wytłumaczenia, które mogłoby zmyć ze mnie poczucie winy, poczucie tego, że byłam tam niechcianym gościem. Było mi tak bardzo źle. Stałam osłupiała wpatrując się w starą klasyczną gitarę z pozrywanymi strunami, leżącą na łóżku. Byłam wtedy kompletnie jak ta gitara, rozdarta przez te wszystkie niechciane emocje, tak jak te zerwane struny. Rozstrojona... Słaba... Podatna na zranienia... Z rozszarpanym pancerzem emocjonalnym, skruszonym jak spękany lakier pokrywający ten instrument. Lecz ta gitara miała w sobie jakąś porażającą siłę płynącą z przeszłości. Siłę wspomnień i sentymentu. I czegoś jeszcze... Dzięki temu trwała. Czy i ja ją miałam, czy miałam wystarczająco dużo hartu ducha by przetrwać to wszystko, co jak podejrzewałam, miało spaść na me barki w następnych dniach.
Podeszłam bliżej zaplątując sobie włosy w modele starych samolotów zawieszonych na lampie, zlatujących w przestrzeń pomieszczenia, ze sklepienia jakim była dla nich siatka maskująca pokrywająca cały sufit. Bujały się wesoło gdy starałam się z nich wyplatać. Bujały się wesoło pomimo iż były uwięzione, uwięzione tak jak ja. Z tym, że je wiązało coś cielesnego, kilka cienkich pasm żyłki wędkarskiej, bez trudu mogłabym zwrócić im wolność. Ja byłam spętana przez emocje, mi nikt nie mógł wtedy pomóc. Ułożyłam się na łóżku przesuwając instrument na jego brzeg. Ten pokój to była istna graciarnia... W dodatku bardzo osobliwa... Nieśmiało wtuliłam się w ciężką wełnianą narzutę i próbowałam odnaleźć w sobie spokój. Nerwowo zacisnęłam ręce na materiale, pachniał wodą kolońską, miętówkami... Czekoladą... I czymś jeszcze... Tytoniem. Ale nie takim zwykłym tytoniem papierosowym. Bez wątpienia to był tytoń fajkowy. Niósł ze sobą naprawdę bardzo przyjemną woń. Krzywołap również wdrapał się na łóżko i ułożył obok mnie. A ja głaszcząc delikatnie jego rudy łepek... Zasnęłam... Momentalnie opuścił mnie niepokój. A może to ja sama mając już wszystkiego dość, rozkazałam mu resztką sił by pozostał na jawie, podczas gdy zaznawałam odpoczynku i ukojenia w ramionach nocy.
Gdy się ocknęłam musiało być jeszcze przed świtem, bowiem pokój zalewało jedynie wątłe światło zórz. Przetarłam oczy i rozejrzałam się po pokoju przez chwilę łudząc się, że to nadal sen i zastanawiając się gdzie teraz jestem. Oszołomiona opuściłam głowę na małą poduszkę w atłasowej poszewce, w którą wcześniej wtulałam się przez całą noc. Naciągnęłam na siebie mocniej koc, którym zostałam okryta. W duchu podziękowałam dyrektorowi, bo było bardzo zimno, a jak podejrzewałam tylko on mógł mnie nim okryć zanim odszedł. Nie liczyłam na jakiekolwiek objawy troskliwości ze strony profesora. Owszem szanowałam go... Ale dotąd nie lubiłam. Tylko szanowałam. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do półmroku, ponownie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było teraz takie zimne i puste – nie takie jak wczoraj, gdy przypominało istny barłóg, a właśnie w tym tkwił cały jego urok. I dzięki temu wnioskowałam, że jakoś uda mi się tam wytrzymać. A teraz... Znikła z niego większość nadających mu charakter drobiazgów, a reszta została uporządkowana. Z każdego kąta bił smutek, osamotnienie... Tylko plastikowe samoloty kołysały się melancholijnie na lekkim wietrze wpadającym przez uchylone okno. Coś obok poruszyło się nagle, cichutko westchnęłam przestraszona.
- Miauuuu! – odpowiedziało mi mruknięcie...
To tylko Krzywołapek się obudził.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Śro 21:50, 19 Lip 2006    Temat postu:

Rozdział: 3
„Pierwsza konfrontacja”


Miałam ochotę zostać w tym ciepłym łóżku do końca świata. Ukryć się. Wiedziałam jednak, że chwila konfrontacji z profesorem w końcu nadejdzie, a co istotniejsze, zbliża się nieubłaganie. Tylko jak ja miałam z nim rozmawiać? Jak miałam się zachować?
- Chcę to mieć za sobą – stwierdziłam w nagłym przypływie śmiałości, zrywając się z łóżka i odgarniając nieposłuszne kosmyki włosów za uszy.
A później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej postępowała z podobną gwałtownością i głupią, nieprzemyślaną spontanicznością. Ale nawet się nie obejrzałam, gdy stałam w progu salonu, wpatrując się w śpiącą na kanapie, skuloną sylwetkę profesora. Był jak łobuzerski, upadły anioł, z tymi swoimi splątanymi teraz włosami, okrywającymi błogi wyraz twarzy, na wpół zasłoniętej przez wojskowy płaszcz, którym był okryty... Wyglądał troszkę jak... Mój ojciec... Bardzo za nim tęskniłam. I przez to wszystko chyba powoli wyzbywałam się strachu z stosunku do profesora. Wydaje mi się, iż zastępowało go stopniowo inne uczucie. Takie... Którego dotąd nie potrafię określić... Bezszelestnie osunęłam się na fotel. Spoczywająca naprzeciw – na bliźniaczym meblu - psina obserwowała mnie badawczo. Mruknęła coś pod nosem, a towarzyszący mi dotąd Krzywołap, czmychnął pospiesznie z powrotem do sypialni. Na co pies ziewnął wręcz aktorsko, ostentacyjnie afiszując swoją dominację.
Nie mogłam tam tak czekać, nie wiedząc kiedy on się obudzi, nie wiedząc co mam wtedy zrobić, co powiedzieć... Poza tym, nienawidziłam bezczynności. Przeszłam zatem do kuchni z zamiarem zaparzenia herbaty. W żadnym wypadku nie podejrzewałam, że herbata mogłaby w tej sytuacji pomóc. W ostateczności chyba nie istniało nic, co mogłoby udobruchać profesora, choćby w najmniejszym stopniu, ale ja sama miałam na nią ochotę i przy okazji nadzieję, że zdołam nią załagodzić naszą pierwszą dzisiejsza rozmowę. Od razy postawiłam wypełniony wodą czajnik na kuchence i zaczęłam przeglądać szafki w poszukiwaniu filiżanek i dzbanka. Znalazłszy je po krótkiej chwili, usiadłam na taborecie przy oknie poddając się hipnozie cudnie wschodzącego słońca. Czas mijał tak niepostrzeżenie... Woda wrzała w czajniku już od dobrego kwadransu, gdy wreszcie wyrwałam się z tego upojnego stanu. Sięgnęłam po metalową puszkę i uchyliwszy ją, napawałam się rozkosznym zapachem herbaty. Od razu rozpoznałam te specyficzna woń. Teraz stało się dla mnie jasne, dlaczego ta zaparzona wczoraj przez dyrektora była taka cierpka w smaku. To była w końcu zielona herbata, którą należało odcedzić by uzyskać łagodniejszy napar. Profesor Dumbledore musiał tego nie wiedzieć.
Kolebką zielonej herbaty są Chiny. Tam, jak mówi legenda odkrył ją cesarz Chen-nung. Gdy odpoczywał w ogrodzie, porywisty wiatr zerwał kilka liści z dziko rosnącego krzewu i wpadły one do dzbana z gorącą wodą do picia. Cesarz spróbowawszy tego napoju, zachwycił się jego smakiem. I stąd zrodził się zwyczaj parzenia herbaty.
- Osobliwy gust ma nasz drogi profesor – pomyślałam o Snapeie, usypując trochę ususzonych liści do porcelanowego dzbanka, stwierdzając jednocześnie, że nie pasuje mi on do tego orientalnego napoju.
Chętniej widziałabym w nim teraz naszą tradycyjna angielską Earl Grey... Myśli natychmiast przywiodły mi wspomnienie domu... Rodziców... Chciałam być wtedy z nimi... Pić herbatę. Ale nie mogłam wciąż śnić na jawie. Przegnałam te nierealne marzenia momentalnie powracając do rzeczywistości. Oparłam się o stojący przy ścianie stolik i rozejrzałam po jasno-beżowym pomieszczeniu, myśląc o tym, że pewnie gdybym tylko zechciała znalazłabym gdzieś tu czarki odpowiedniejsze do tego rodzaju herbaty. Byłam jednak za bardzo zrezygnowana. Filiżanki musiały wystarczyć. Przelałam wodę do imbryka i usiadłam ponownie na taborecie odczekując aż herbata zaparzy się wystarczająco by można ją było odcedzić. Znów popadłam w zamyślenie, bawiąc się białymi koronkowymi firankami w oknach... Białe firanki i łososiowe zasłony, jakże to do niego nie pasowało... To wszystko było takie... Dziwne? To jasne, beżowe pomieszczenie i meble w odcieniu ecrie. Kolejnych kilka minut minęło mi w zadumie, przelałam napój do innego dzbanka i ułożyłam go na tacy razem z dwoma filiżankami. Tamten opłukałam i odłożyłam ostrożnie na suszarkę, a tacę z naczyniami przeniosłam do salonu. Krzywołapek towarzyszył mi do progu, ale uciekł napotkawszy spojrzenie wciąż czatującego na fotelu psa. Profesor chyba rozbudzał się delikatnie, a ja chciałam by to wreszcie nastało jednocześnie pragnąc odwlec tę chwilę jak najdalej w przyszłość. W końcu otworzył zaspane oczy, a ja oniemiałam chcąc się ukryć, uciec, zapaść pod ziemię.
- Dzień dobry profesorze. – Wykrztusiłam zamiast tego – napije się pan herbaty?
- Dzień dobry, panno Granger – odpowiedział podnosząc się z sofy, tonem równie niepewnym jak mój. – Tak, chętnie. – Kontynuował znacznie przytomniej, odbierając ode mnie parzącą przyjemnie dłonie filiżankę.
Milczeliśmy przez dłuższą chwilę.
- W pokoju na biurku leży komplet kluczy dla ciebie. – Odezwał się w końcu.
Chyba ta cisza i jego irytowała.
- Nie wiem, na co liczył Dyrektor powierzając cię mojej opiece, ale nie mam zamiaru być w niej zbyt przesadny – spojrzał na mnie badawczo. – Nie darze cię zbytnim zaufaniem, jednak liczę na to, że wykażesz choć trochę rozsądku i będziesz potrafiła w znacznym stopniu sama się sobą zająć. Nie nazywasz się w końcu Potter, ani też Weasley. – Zakończył przechodząc z chłodnej rezerwy w sarkastyczna kpinę.
Upił trochę ze swojej filiżanki i odłożywszy ją wyszedł z pomieszczenia, rzucając jeszcze kilka słów na zakończenie:
- Herbatka z arszenikiem... Moja ulubiona.
- Gwarantuję, że jest bez – mruknęłam cichutko, ale chyba mnie nie usłyszał.
Po chwili przebrany i odświeżony wyszedł z łazienki, zawołał tę zadziorną psinę, ostentacyjnie prezentująca swoje zadowolenie z wyjścia na spacer i oboje znikli za drzwiami wyjściowymi. Krzywołapek ośmielony ich nieobecnością pojawił się natychmiast w progu salonu, a po chwili zadowolony mruczał już na moich kolanach.
- Kleopatra... Jak ja mogę bać się kogoś kto nazywa psa Kleopatra, ma w kuchni łososiowe zasłony i pluszowego kłapołucha na sekretarzyku.
A jednak... Bałam się.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lafiel la Fay
Członek Wizengamotu



Dołączył: 04 Maj 2006
Posty: 576
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Lochy Severusa

PostWysłany: Czw 15:22, 20 Lip 2006    Temat postu:

Bój Boże to jest doskonałe. Złapałam tylko jedno powtórzenie, ale przy takim tekście jest niczym.
Bardzo podoba mi się uchwycenie Severa w ten inny sposób w sposób nieznany nam jak dotąd. Mam nadzieje, że dalej będzie on taki, bo chyba właśnie zaczyna mi się podobać. Dalej ma ta swoja oschłość, ale teraz jeszcze to cos to cos, co nie wiem jak to ująć w słowa. Jestem bardzo ciekawa, co wymyślisz dalej i mam nadzieje, że wkleisz następny, part.

PS
Daj mi gg do tych osób, które tak objechały to opowiadanie obiecuje Ci, że to ja je zjadę.

Całusy Lafi


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Czw 16:18, 20 Lip 2006    Temat postu:

Cieszę się, że nadal Ci się podoba. Smile Mam nadzieję, że dalej się nie rozczarujesz... Ja już podchodzę to tego fanfiction z dystansem, jako do starej i średnio udanej pracy, ale było nie było, włożyłam w niego wiele serca, więc nie jest tak, że go nie lubię, bo lubię bardzo, ale wybitny to on nie jest, ckliwy i nazbyt sentymentalny, ale co kto lubi... Wink Wrzucam kolejny rozdział, jak widać z resztą poniżej. A następny to mój ulubiony, ale... Nie ma tak dobrze, żebym wszystko dawała od razu bez szemrania. Twisted Evil

Rozdział: 4
"Jej tożsamość"


Muszę przyznać, iż ta chwilowa samotność była dla mnie komfortowa, ale jednocześnie wzmagała niepewność. Już sama nie wiedziałam czego chcę, nie potrafiłam zapanować nad tym co działo się we mnie mentalnie. Czułam strach całym swoim jestestwem, a nie znałam nawet jego źródeł. Dlaczego... Dlaczego się bałam? Dlaczego ogarniały mnie te wszystkie uczucia? W końcu doszłam do wniosku, że sama je sobie narzucam, postanowiłam z tym skończyć, wyciszyć się... Poniosłam porażkę. Ale... Z samego dna istnieje tylko jedna droga... W górę... Nie zamierzałam się poddawać.
Minęło mi sporo czasu, na rozmyślaniach z bezruchu. Chyba w końcu zrezygnowana wmówiłam sobie, że muszę zmienić nastawienie do tego człowieka. Że nie będę się z nim spoufalać, ale nie pozwolę sobie na tak głupi, bezpodstawny strach, który we mnie wzbudzał. Kimkolwiek i jakikolwiek by nie był, to w końcu mój nauczyciel. Mógł mnie poniżyć, mógł upokorzyć, mógł zrzucić na mentalne dno, ale nie zrobi nic poza tym. Nie odbierze mi woli walki i prawa do obrony... Myśląc o tym, nagle odnalazłam w sobie siłę, która pozwoliłaby mi na kontrę, ripostę w wypadku gdyby chciał mnie zaatakować swoją wzmożoną esencją złośliwej ironii. Byłam głupia, tak beznadziejnie głupia, iż teraz myśląc o tym sama nie mogę pojąć swoich motywów myślowych. Dlaczego miałby wtedy chcieć wyrządzić mi jakąkolwiek krzywdę? No dlaczego? Strach zaiste odbiera rozum, a ja bałam się naprawdę beznadziejnie, bo bez żadnego powodu. Owszem, mógł być niezadowolony z mojej obecności, ale... Był chyba cywilizowanym człowiekiem... Chyba? I jeśli miałby się mścić w jakikolwiek sposób to raczej nie na mojej osobie... Wiedział przecież, że moje trafienie tam, było dla mnie ogromnym zaskoczeniem, wiedział, że tego nie chciałam i nie miałam na to wpływu... Nagle... Uspokoiłam się... Poczułam, że nie tylko muszę, ale i chcę poprawić relacje między nami. Harry i Ron nienawidzili go, ale ja... Co ja miałam wspólnego z ich motywami postępowania? Snape wzbudzał ze mnie respekt, czasami irytację, ale nie ów gorzką nienawiść. I pomimo wszystko, pomimo tego jaki był... Szanowałam go... Nie tyle zastanawiałam się nad tym, co miałam pewność, że mój pobyt tutaj musi coś zmienić. Pomyślałam nagle, że naprawdę chciałabym go poznać, chciałabym wiedzieć, jaki jest naprawdę, chciałabym, aby odkrył przede mną "swoją drugą stronę". Tak jak to o swojej pisze Andrzej Sikorowski, pewien polski artysta, którego z upodobaniem czytuje moja mama.

"...Wybacz ale taki jestem już,
po jednej elanie ponoć duszą człowiek.
Z drugiej strony
mam w kieszeni nóż i burzę w głowie.
Z jednej strony
serenady gram i oprowadzam cię po siódmym niebie.
Bo tę drugą stronę przecież mam
tylko dla siebie..."


I byłam w pełni przeświadczona o tym, że Severus Snape, Mistrz Eliksirów szkoły magii i czarodziejstwa Hogwart, także nosi głęboko w sercu coś, co mogło by wysnuć podobne słowa, ale nie chce lub nie potrafi wypowiedzieć ich głośno. Wiedziałam, że będzie starał się być jeszcze bardziej zimny i oschły niż zazwyczaj, ale to mnie nie zniechęcało... Miałam w końcu cel który pragnęłam zdobyć... Jak się później okazało, nie myliłam się.
Po powrocie ze spaceru przygotował dla nas śniadanie, co było bardzo miłym akcentem tego poranka, jednak przy tym z przesadnie wzmożoną posępnością, unikał jakiejkolwiek wymiany zdań między nami. Dzień mijał spokojnie w lekko napiętej atmosferze. Po obiedzie i wyprowadzeniu swojej niepokornej psiny, profesor zniknął gdzieś na długie godziny, a ja podczas jego nieobecności starałam się uporządkować swoje sprawy. Wtedy to przyleciała Hedwiga z listem od Harryego. Jej widok bardzo mnie ucieszył, zmierzwiłam delikatnie piórka na jej łebku, gdy wylądowała na oparciu krzesła - na co Krzywołap zareagował z aktorską i wręcz przesadną zazdrością, siłą wciskając się na moje kolana. Ja tymczasem zajęłam się listem, był dla mnie dowodem na to że nie jestem sama, że ktoś o mnie pamięta... Czułam się w tamtym miejscu obco i samotnie, więc tych kilka słów dodało mi ogromnej otuchy. Odpisałam od razu, podczas gdy sówka zajęła się dobieraniem do pozostawionego na biurku pudełka karmelowych cukierków, o zupełnie nic nie mówiącej mi nazwie. Mogłam się jej jedynie domyślać, wyciągając wnioski z rysunków na papierkach, a przedstawiały one brązowe mleczne krówki. Krowa? Ta nazwa wydała mi się dziwna i absurdalna... Ale nie miałam czasu zastanawiać się nad prawdziwością swojej teorii. Jakąkolwiek nazwę nosiły te słodycze, były bardzo dobre, a przy okazji zalepiały usta na "amen"! Profesor miał naprawdę bardzo zadziwiający gust. Zadziwiający i wyrazisty. Poczęstowałam Hedwigę jednym cukierkiem, ale chyba nie była zadowolona z jego konsystencji. Nie miałam jednak ochoty na szukanie czegoś innego, sówka musiała zadowolić się tym, co dostała, bo ja natychmiast wróciłam do pisania. Zamierzałam powierzyć jej kilka listów od razu, bowiem perspektywy proszenia profesora o pożyczenie jego sowy, naprawdę chciałam uniknąć, nawet jeśli miałoby to sprowokować jakąś rozmowę między nami - jego ciągłe milczenie było naprawdę bardzo uciążliwe. W końcu zatopiłam się w pisanych słowach, odrywając się choć na chwilę od myśli o nim. Przeczytałam raz jeszcze wiadomość z wyjaśnieniami dla rodziców, była w porządku, składna, rzeczowa i... Optymistyczna. Pieczętując ją wmawiałam sobie, że nie jest ułudna, przy okazji okłamując samą siebie wierząc, że będzie dobrze. A w sytuacji w której byłam, tak naprawdę nie mogłam mieć na to nawet nadziei. W kolejnym liście podziękowałam Harryemu za troskę, dołączyłam nawet jeden dla Rona, co nie zmieniało faktu, iż rozstaliśmy się skłóceni i ten stan nadal się utrzymywał.
Byłam smutna i znudzona, a przeżywałam dopiero pierwszy dzień w tamtym miejscu. Wtedy perspektywa spędzenia tam dwóch miesięcy, przy aktualnie utrzymujących się stosunkach pomiędzy mną i tym człowiekiem, wybitnie mi się nie uśmiechała. Wrócił bardzo późno. Nie chciałam dać tego po sobie poznać, ale czekałam na niego. Być może nawet się martwiłam. A On najzwyczajniej nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Siedziałam zatem niewzruszona w fotelu, wpatrując się w portret tamtej kobiety, udając przy tym, że nie obchodzi mnie nic co dzieje się wokół.
- Nie śpisz jeszcze? – Zagadnął w końcu szeptem.
- Nie – odrzekłam udając niechęć, a jednocześnie karcąc się w duchu, za swą jakże elokwentną odpowiedź.
Pomyślałam wtedy zmartwiona, że właśnie straciłam szansę żeby normalnie z nim porozmawiać. W dodatku zrobiłam to bardzo bezmyślnie... Ale... W końcu się do mnie odezwał, zrobił to. Skoro on się przełamał, ja tez mogłam!
- Panie profesorze... – Odezwałam się niepewnie.
- Tak, panno Granger? – Odpowiedział pytająco.
Pustka... Co dalej? Co miałam zrobić? Co powiedzieć? Nagle powrócił strach. Zaczęłam się bać. Nie jego, lecz siebie, swojego własnego zażenowania... Poznałam wreszcie źródło, ale to mi w tej chwili nie pomagało. Nienawidziłam sytuacji, w których byłam bezradna i pomimo wielkich chęci nie potrafiłam tej cechy poskromić. Obraz... Wciąż nieświadomie na niego patrzyłam i nagle z tysięcy myśli wyłoniła się jedna, najbardziej wyraźna. Wtem reszta raptownie odeszła w niebyt.
- Ta dama na portrecie... Kim ona jest? Czy to pańska matka? – Źle zrobiłam...
Jak zwykle zadałam stanowczo zbyt wiele pytań... Zbyt osobistych... Spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Tak jakby przy tym wszystkim, za chwilę miał się roześmiać. Czy śmiał się ze mnie? Z mojej charakterystycznej ciekawości, wyrażając przy tym kpinę i zniechęcenie w stosunku do tej z moich cech, która nakazywała mi trwanie w ciągłych poszukiwaniach odpowiedzi, na pytania związane z nurtującymi mnie sprawami. Czy może tak po prostu... Z dobroci serca. Wtedy tego nie wiedziałam.
- Nie jest moja matką – odpowiedział chłodno – skąd ten pomysł?
Czułam wahanie w jego głosie, widziałam w gestach. Czy czuł to samo skrępowanie które towarzyszyło i mnie.
- Bo... jest podobna do pana... – Odrzekłam niepewnie, ale nie mogłam się mylić. Miał jej oczy. Głębokie i tajemnicze...
- Podobna? – mruknął sarkastycznie. – Jest piękna. Nie uważasz?
Przytaknęłam skinieniem głowy.
- Czy zatem i mnie uważasz za osobę piękną? – Zapytał z nie dającym się ukryć oburzeniem.
Zaniemówiłam.
- Milczenie jest dla mnie jednoznaczne, a przy tym to najlepsza z odpowiedzi jakiej mogłaś w tej chwili udzielić...
Spojrzał ma mnie badawczo, nie mogłam się mylić, teraz widziałam te oczy tak dokładnie. A nad nimi oczy tamtej kobiety. Były identyczne. Piękne.
- Granger miej litość choć nigdy nie zaznałaś jej ode mnie, nie szukaj na siłę okazji do rozmowy ze mną... Wykaż choć trochę tej sławetnej Gryfońskiej subtelności.
- To wcale nie tak! – Wtrąciłam, natychmiast tego żałując.
Pomyślałam, że jest źle, przerywałam mu nie mając przy tym niczego sensownego do powiedzenia, a wiedziałam, że tego nienawidzi. Ale ja naprawdę uważałam, że jest do niej podobny, zarówno pod plastycznym względem powierzchownym jak i mentalnie. Nikt nigdy dotąd, nie przyciągał mnie do siebie tak mocno, nikt nie fascynował do tego stopnia, tak ogromną mnogością skrywanych tajemnic... I nikt nie wzbudzał jednocześnie tak sprzecznych uczuć, jakich wtedy doświadczałam. Dlaczego on powodował spięcia między nami, nie wiedząc co myślę i nie pozwalając mi tego wyrazić. Rozumiałam, że nie chciał odkryć żadnego ze swoich sekretów, nie chciał powodować dalszych pytań. Bo zapewne nie miał zamiaru na nie odpowiadać, a z drugiej strony wymigiwanie się od tych odpowiedzi, mógł uważać za poniżające. Doprowadzał więc do tego, że pytania zazwyczaj w ogóle nie padały, a jeśli już, to w sytuacjach naprawdę wyjątkowych.
Milczeliśmy...
- Powinnaś iść już spać. Jest późno – stwierdził władczym tonem.
- Nie odpowiedział mi pan na zadane pytanie. – Nie odpuszczałam.
Spojrzał na mnie gniewnie. W końcu nienawidził, gdy kwestionowało się jego decyzje, a ja robiłam to wtedy bardzo uparcie. Znowu zapadło to niezręczne milczenie.
- To moja druga strona – szepnął w końcu metaforycznie. – Idź już, jeden do zera dla ciebie.
Uśmiechnęłam się i wybiegłam z salonu... To co powiedział wytrąciło mnie w pewnym sensie z równowagi. Takiej odpowiedzi się nie spodziewałam, ale miałam ją. Miałam swoją odpowiedź. Nie sądziłam, że udzieli mi jej tak łatwo. Być może planował to od początku, być może moja duma z tego jednego, symbolicznego zwycięstwa była bezpodstawna i bardziej złudna niż mogło się wydawać. Ale... odpowiedział mi... To coś znaczyło. Zaczynałam pojmować jakim jest niezwykłym człowiekiem, wydawało mi się wtedy, że zaczynam go rozgryzać, lecz tak naprawdę nie wiedziałam o nim niczego.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Czw 23:11, 20 Lip 2006    Temat postu:

Nie wiem co powiedzieć... Zawsze chciałam usłyszeć taką pochlebną opinię na temat swojego tekstu, nigdy mi nie było dane tego doświadczyć, a gdy się już doczekałam to... Czuję się strasznie onieśmielona i nawet szczerze powiedziawszy, nie wierzę do końca w to, że to może się komukolwiek aż tak podobać... No ale, niech będzie, nie wypada podważać zdania adminki i do tego gryfonki, lepiej nie nadstawiać karku. Twisted Evil Wrzucam dwa rozdzialiki, dwa kolejne jutro... I na tym koniec! Smile

Rozdział: 5
"Pod gwiazdami letniego nieba"


Nie mogłam zasnąć, to była moja pierwsza, świadoma noc spędzona w tamtym miejscu. Bo ta poprzednia przeminęła niepamiętnie, nim się w ogóle rozpoczęła. I... Ja chyba wcale nie chciałam spać. Chciałam z nim porozmawiać... Znowu. Bo wypowiadał słowa tak oszczędnie, że nie mogło być mowy o zaspokojeniu mojej ciekawości. Ale... To nie było wszystko. Byłam głodna widoku jego twarzy i gestów, tak odmiennych od tych widywanych na co dzień w szkole. Był fascynujący... Niestety... A przez to nie potrafiłam stawić czoła i oporu impulsom, które nakazywały mi wciąż poszukiwać prawdy. Krzywołapek spał już spokojnie obok mnie, na poduszce. Oddychał cichutko, beztrosko przy tym pomrukując. Ile bym wtedy dała, by móc się tak wyciszyć. Zamiast tego poddałam się porywom serca i po chwili, nie w pełni świadoma swoich posunięć, stałam już w progu salonu z lekkim zawstydzeniem dopinając pod szyją guziki flanelowej koszuli. Miałam ją praktycznie od zawsze, gdy była już tak zniszczona, że nie wypadało w niej chodzić, została przeistoczona w pidżamę.
Rozejrzałam się po ciemnym pomieszczeniu, nigdzie nie dostrzegając profesora. Moja dłoń natknęła się jedynie na zwinięty koc na kanapie, w miejscu gdzie powinna być złożona jego uśpiona postać. Dopiero gdy osnuł mnie powiew chłodnego powietrza, dostrzegłam uchylone drzwi balkonowe. Odgarnąwszy ciężką kotarę otworzyłam je mocniej by móc wychylić głowę na zewnątrz. Nagle zakręciło mi się w nosie, wokół roznosił się słodki tytoniowy zapach, westchnęłam. A on, udając, że mnie nie widzi, lub po prostu nic nie robiąc sobie z mojej obecności, nonszalancko rozsiadając się na ławce i ćmiąc fajkę, bawił się metalową puszką po tytoniu, obracając ją w smukłych palcach. W subtelnym czerwonym kręgu przy obrzeżach, na kremowym tle, wypisaną miała nazwę specyfiku: „Dunhill” De Luxe Navy Rolls. Znów odniosłam to wrażenie, że wygląda jak łobuzerski upadły anioł.
Nieśmiało zbliżyłam się i usiadłam obok. On nadal nie zwracał uwagi na moją osobę. W końcu na mnie spojrzał, ja na niego. Ta jedna chwila była jak wieczność, podczas której zwisy Surfinii kwitnących w doniczkach zdołały stokrotnie zatańczyć na wietrze. Tytoń w kominie fajnki już prawie mu wygasł, nim padły pierwsze słowa.
- Chcesz spróbować ? – Zapytał tonem nadzwyczaj neutralnym, nie wypuszczając jej przy tym z ust.
Miała bardzo smukłą główkę o ścianach zwężających się ku dołowi i długi, wygięty cybuch. To była Church Warden – o ile się nie mylę. Zapatrzyłam się w jej rzeźbione wykończenia... W dym fantazyjnie kołyszący się wokół...
- To jak? Chcesz? – Zwrócił się do mnie raz jeszcze...
Chyba sadził, że odmówię... Wydawało mu się, że mnie zna.
- Chcę! – Padła krótka i pewna odpowiedź.
Ja chyba oszalałam! Ale... opłacało się na chwilę zapomnieć o zdrowym rozsądku... Naprawdę się opłacało. On bardzo ładnie się uśmiecha kiedy jest zdziwiony...
Nie zauważyłam kiedy zniknął... Kiedy wrócił. Oprzytomniałam dopiero gdy położył mi na kolanach drewnianą szkatułę i otworzywszy ją, gestem nakazał mi wybór fajki. Kolekcja przedstawiała się imponująco. Po raz kolejny tego wieczoru zostałam wytrącona z równowagi. On był przecież moim nauczycielem, powinien się temu sprzeciwić, a gdybyśmy byli w szkole - odebrać mi multum punktów i dać tyle szlabanów, żebym go wreszcie znienawidziła. A tymczasem nie tyle pozwalał mi na to, co wręcz błogosławił temu czynowi, a najgorsze w tym wszystkim było to, że zaczynałam go lubić...
- Bent – powiedziałam w końcu, ciesząc się że przynajmniej nie kompromituję się mówiąc: „Ta prosta z obrączką”, a wręcz znam nazwę.
- Doskonały wybór – odrzekł czekając aż sama po nią sięgnę.
Chyba wątpił w to, że wiem o której mówię. Zapewne podejrzewał, że znam jedynie nazwę, chciał żebym poczuła się skrępowana... To całkiem w jego stylu. Ale ja trafiłam bezbłędnie. Uśmiechnął się lekko widząc jak biorę do ręki fajkę o główce jak w Billardzie, prostą, ze srebrną virolą. Chyba pierwszy raz w życiu cieszyłam się z tego, że mój tata miał ten paskudny zwyczaj palenia i uparcie prezentował mi te swoje „cuda”. Ale... Teraz moje zdanie na ten temat zostało bardzo złagodzone. Profesor wziął ja ode mnie, nabił i podał z powrotem wraz z pudełkiem zapałek. Miał bardzo zimne dłonie, ale moje chyba też takie były... Noc była chłodna.
- Granger – spojrzał na mnie badawczo – tylko się nie zaciągaj, ćmij ją delikatnie.
Przytaknęłam. Przyłożyłam rozpaloną zapałkę do komina. Wdech... Zakrztusiłam się paskudnie, a on... Śmiał się.... Jego oczy promieniały w świetle gwiazd.
- Chciałbym, żeby McGonagall mogła cię teraz zobaczyć – popatrzył na mnie nadzwyczaj przyjaźnie. – Jej święte wcielenie Gryfońskich cnót – zakpił lekko. – Może to i dobrze, że wszystko zostanie między nami...
Milczałam zadziwiona...
- Stawiam swoją skołataną głowę, że twoje postępowanie zostałoby wytłumaczone na tysiące możliwych sposobów, natomiast ja naprawdę zacząłbym żałować, że w ogóle znam słowo fajka...
Nadal nie mogłam wykrztusić z siebie słowa... To był Severus Snape którego chciałam poznać... I on... Otwierał się przede mną...
- Okrutnik ze mnie. Sprowadzam niewinne Gryfonki na manowce.
Oboje zaczęliśmy śmiać się jak szaleni.
- Granger! Przez ciebie wyląduję w piekle.
On był... Naprawdę cudowna osobą...
Czas mijał tak niepostrzeżenie. Profesor nadal palił w ciszy, ja tylko obracałam swoja fajkę w dłoniach. Cisza wokół była ujmująca, taka twórcza, ale jednocześnie napawająca niepokojem i uczuciem osamotnienia.
- Tak tu pusto – szepnęłam sama do siebie.
- Wcale nie – odrzekł, choć nie spodziewałam się odpowiedzi.
Wstał, wziął mnie delikatnie za rękę i przyciągnął do barierki.
- Przypatrz się...
Spojrzałam na cichy, opustoszony bulwar... I nagle dostrzegłam te dziesiątki, przemykających wszędzie duszyczek... Koty... Dopiero teraz zrozumiałam, że w tym miejscu samotne nocne spacery to rzecz niemożliwa, a wyobrażenie o niej jest jedynie pozorem. Bo koty były wszędzie, zapraszały na wędrówki wciąż nowymi ścieżkami, przemykały po dachach i wśród szpalerów. Mruczały przyjaźnie na bruku, bądź łypały groźnie zza gzymsu kamienic. I to nie były zwykłe, pospolite dachowce – jak je nazywano. Każdy z nich miał swoją wyjątkową osobowość. Chyba nieświadomie wypowiedziałam to twierdzenie głośno, bo profesor szepcząc przyznał mi rację...
- Ten czarny na ławce, to mały bandyta, wciąż wszczyna bitki z innymi kotami – kontynuował.
- Zna je pan?
- Czy znam... Myślę, że nie starczy mi życia by je poznać. Jedynie obserwuję je podczas bezsennych nocy...
Milczeliśmy...
- O, jest ruda – odezwał się cichutko. – Zachowuje się jak prawdziwa szlachcianka. Nazywam ją Charlotte. Księżniczka. To naprawdę istna czarodziejka...
Wciąż opowiadał stojąc za mną, a ja słuchałam go z wielką przyjemnością... Krzywołapek zbudził się, przyszedł do nas i teraz miauczał do tamtych kotów plącząc się nam pod nogami. To było naprawdę nieświadome, ale w końcu oparłam się o niego, a gdy ogarnęło mnie ciepło drugiego ciała, nie potrafiłam uczynić już nic innego, niż wtulić się w nie jeszcze mocniej. Chyba mu to nie przeszkadzało, mówił dalej, a ja... Przestałam już rozróżniać słowa... Wystarczyło mi poczucie bezpieczeństwa, bliskości... Delikatny szept muskający moje skronie... Czy właśnie tak wygląda niebo?


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Vardamerethiel dnia Czw 23:16, 20 Lip 2006, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Czw 23:15, 20 Lip 2006    Temat postu:

Rozdział: 6
"Ciesząc się wzajemnym istnieniem"


Magia!
Znów poczułam jej smak... Lecz nie tej która towarzyszyła mi na co dzień, podczas szablonowych dni szarej rzeczywistości. Ale takiej która powracała tylko czasami, wraz ze wspomnieniami z dzieciństwa. Magia szczęścia... Najbardziej wyjątkowa pośród wszelkich tajemnych arkanów.
Każdy z następnych poranków był wyjątkowy, każdy dzień wypełniony ciepłem, każda z nocy niezwykła i czarowna.
Lubiłam przychodzić rano do salonu z imbrykiem gorącej herbaty na tacy, siadać cichutko w fotelu i obserwować jego sen. Patrzeć i cieszyć się widokiem jego uśpionej postaci, każdym ruchem i westchnieniem rozchylonych delikatnie warg.
Kochałam rozmowy o wszystkim i o niczym... Wspólne pieczenie ciasta... Wieczorną czarną kawę, która pomagała nam nie usnąć podczas nocnych rozmyślań... Poznawanie świata – jego świata.
To wszystko, było takie wyjątkowe...
Tak słodko było wpadać znienacka do kuchni i patrzeć jak profesor wyciąga z piekarnika gorącą szarlotkę. Oglądać go w ciemnozielonym fartuszku w srebrne wężyki.
Odbierać z jego rąk kubek gorącej herbaty, tak przyjemnie parzący dłonie. Zjadać dziesiątki czekoladek na śniadanie, nie przejmując się niczym i ukradkiem upijać mu ulubione piwo ze stalowego kubka.
Czuć wszędzie zapach fajkowego tytoniu – jego zapach...
Słuchać szeptów w kinie, gdy usilnie tłumaczył zdubbingowane bajki na angielski, bym mogła je zrozumieć.
Tęsknić do jego powrotu, gdy znikał na długie godziny lub dnie, wciągany gdzieś... Zabierany mi przez innych ludzi. Ważniejszych ludzi? Złościć się, ale tylko nim wracał i jego widok niezadowolenie przeistaczał w szczęście...
Przeżywać te wszystkie inne, wyjątkowe chwile...
Ciągle byłam głodna jego widoku, dotyku. Wiedziałam, że to co czuję jest złe. Złe z punktu widzenia ogółu społeczeństwa. Ale... Przecież nie mogłam się poddać opinii tłumu, stereotypom... Zrezygnować z tego całego piękna które mnie otaczało. Nie mogłam wyrzec się chwil których pragnęłam z głębi serca i nade wszystko.
Czy to się jeszcze powtórzy? Czy usłyszę jeszcze kiedyś jego ciepłe ranne „dzień dobry”, podczas gdy z kąta wychyla się szary, zaspany ranek. Świta. Opadają mgły, a nad miastem wstaje nowy dzień. Piękny dzień przepełniony szczęściem i jego bliskością. Czy poczuję jeszcze ów bliskość, taką jak wtedy gdy pomimo usilnych walk i ciągłych ucieczek w końcu zaczął mi ulegać. Pozwalał wieczorami przysunąć się bliżej, czesać swoje włosy w francuski warkocz, nie wykręcając się twierdzeniem, iż to niemęskie. A wyglądał wtedy tak pięknie...
W akcie zemsty porankami usadzał mnie obok siebie na kanapie i nakładał na moją twarz lekki makijaż. Robił to tak delikatnie i subtelnie, iż nie mogłam oprzeć się całej, szargającej mną namiętności. Z pewnością czuł jak drżę na całym ciele, byliśmy wtedy tak blisko siebie, iż prawie stykaliśmy się rzęsami. A nasze splątane oddechy były jak delikatny trzepot skrzydełek motyla na moich ustach. Dotąd, były to najbardziej erotyczne z moich doświadczeń... I wtedy, nie chciałam niczego więcej, byle tylko te chwila trwały po wieczność.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lafiel la Fay
Członek Wizengamotu



Dołączył: 04 Maj 2006
Posty: 576
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Lochy Severusa

PostWysłany: Pią 13:08, 21 Lip 2006    Temat postu:

Dobra najpierw komentarz do 5.
Boże Gacku jak ty to robisz do jasnej cholery?(Przepraszam za wyrażenie dzieci do lat 20 i adminów Twisted Evil ) To jest piękne i nie dziwi Ci się,że tak bardzo lubisz ten part jest doskonały pod wszystkimi względami.

Postacie
Granger-tak to jest ta panna, którą chciałam poznać i pokochać. To jest ona.
Snape-jest taki uwodzicielski tak inny od postrachu Hogwartu. W ogóle nie poznaje SSman'a i to mi się podoba.

Odkrywać nieznajome. Poznawać cos, z czym nie mieliśmy do czynienia. To jest piękne i urocze.

Całusy Gacku i pisz dalej a ja idę do 6.

Całusy Lafi


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lafiel la Fay
Członek Wizengamotu



Dołączył: 04 Maj 2006
Posty: 576
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Lochy Severusa

PostWysłany: Pią 13:17, 21 Lip 2006    Temat postu:

Dobra no to teraz piszemy do 6.

Boże, Boże Gacku, dlaczego karasz mnie takim cierpieniem.
Ja kocham te party a ty tak mi je odbierasz.
Dla Ciebie to może tylko opowiadanie, ale dla mnie to coś więcej
Mało, kto pisze tak jak ty.
Pisze jako ta osoba,
Ale to właśnie jest piękne.

Tylko, dlaczego tak mało.
Dlaczego dręczysz mnie tak?
Ja nie chce dłużej czekać.

A co do partu.
Hm… boskie nie doskonałe nie.
Nie wiem jak to ująć.
Przez cały czas samotny uśmiech błądził po mojej twarzy.
Był taki przyjemny.
On był przyjemny uśmiech i part.
Mam nadzieje, że już niedługo dowiem się, co będzie łączyć tę dwójkę.
Bo nawet, jeśli będzie to tylko przyjaźń to tak pięknie to opisałaś.
Ja chce być na ich miejscu ja chce.

A co do Gryfonki i adminów.

TZN ja się trzepiac (pomyłka planowana) nie będę, ale z Gryfońską naturą to jednak radzę uważać. Cool

Twoja na zawsze Gacku

Lafi


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Pią 17:21, 21 Lip 2006    Temat postu:

Żeby formalności i obietnic stało się zadość, wrzucam dwa ostatnie rozdziały! Smile I aż się boję reakcji... Very Happy

Rozdział: 7
"W objęciach nocy"


- Granger miej litość! – Mruknął zniesmaczony, gdy wkładałam kolejną płytę DVD do czytnika – nie zniosę kolejnego filmu – dodał błagalnym tonem.
- Proszę – odrzekłam, uśmiechając się do niego tak ładnie jak tylko potrafiłam.
Było już późno... Bardzo. Ale wciąż nie mogłam nasycić się chwilami spędzanymi razem. Mogłabym tak bez zrozumienia spoglądać w ekran do świtu, byle tylko czuć jego słodką bliskość.
- "Bracie gdzie jesteś?" - Widział pan? – Nie czekając na odpowiedź, uderzyłam w Play i natychmiast wcisnęłam się na kanapę pomiędzy niego, a śpiącego psa, na co zwierzę zareagowało lunatycznym prychnięciem.
Krzywołapek natychmiast przemieścił się z fotela na moje kolana, już jakby bardziej oswojony i nie przejmujący się obecnością zadziornego profesorskiego psiska.
- Z tysiąc razy – odrzekł afiszują swoje niezadowolenie, ze zniechęceniem kuląc się na brzegu kanapy.
Po chwili jednak objął mnie ramieniem i spoza przymkniętych oczu zerkał niechętnie w ekran. Przysypiał na długie minuty, a ja znów nie rozumiałam nic z filmu, bo wciąż patrzyłam tylko na niego. W końcu osunęłam jego uśpione ciało na swoje kolana, subtelnie muskałam osypane delikatnym zarostem skronie, gładząc je opuszkami palców, ciesząc się tym dotykiem i samemu usypiając. Chciałam tego jak niczego innego na świecie, ale dla niego szokiem byłoby obudzić się w moich objęciach. W końcu z żalem wyplątałam się ze swojej sennej mary, niechętnie odsunęłam od niego... I patrzyłam... Lubiłam widok tego, jak otwiera zaspane oczy, przeciera powieki smukłymi dłońmi, uśmiecha się ze skrępowaniem, wstaje, stara się ogarnąć nieposłusznie rozczochrane kosmyki włosów. Chyba naprawdę był bardzo zmęczony, bo natychmiast oparł się z drugiej strony i spoglądał zamroczonymi oczyma w nieokreśloną przestrzeń. Sięgnęłam po pilota, alby wyłączyć film. Nie zdążyłam, zatrzymał mnie gestem i słowami.
- Oglądaj, nie przeszkadzasz mi.
- Na pewno? – Zapytałam z troską.
Nie odpowiedział.
Wyszedł.
Znowu było miedzy nami źle, a przynajmniej tak mi się wydawało. No właśnie... Wydawało...
Wrócił uśmiechnięty niosąc wielki słoik Nutelli i dwie łyżeczki, podając mi jedną spytał czy mam ochotę. Oczywiście odpowiedziałam twierdząco. Po chwili siedział już obok, blisko mnie i oboje wcinaliśmy nieprzyzwoite ilości czekoladowego kremu...
Ta noc była... Wyjątkowo słodka! Zarówno w sensie dosłownym jak i metaforycznym.
W końcu nie zwracając już najmniejszej uwagi, na to co dzieję się na ekranie telewizora, wpatrywaliśmy się oboje w srebrną twarz księżyca, lśniącą na tle bezgwiezdnego nieba, ciemnego i posępnego niczym morska głębia w czasie sztormu. A on był białym statkiem wyłaniającym się z tych pogrążonych w chaosie wód, jego perlista poświata otulająca nas ze wszystkich stron, była tak niesamowicie nastrajająca. Choć właściwie... Mógł to być jedynie wytwór mojej wyobraźni, a to twórcze światło tylko eonami wydostającymi się z tętniącego życiem ekranu... Ale, to było nieważne.
Pomimo wszystko, wciąż było mi czegoś brak... Pewności... Że te wszystkie piękne chwile nie okażą się kiedyś być złudnym snem, mętnym wspomnieniem z przeszłości.... A jeśli była to mara - chciałam się w niej zatopić po wieczność i nigdy nie zbudzić.
Widok za oknem był ujmujący. Wypowiedziałam tę myśl głośno, a wtedy temu co uważałam za piękne, wytknięta została niezliczona ilość niedoskonałości, w słowach płynących z ust profesora. Ale... piękno w końcu nie od parady jest pojęciem względnym. Pamiętam do dziś jak wtedy powiedział:
- Brakuje mi tu przede wszystkim czarnych o tej porze, grzbietów górskich spoczywających na horyzoncie.
Milczałam... I słuchałam w skupieniu, jak zawsze gdy do mnie mówił, jak zawsze rozkoszowałam się dźwiękiem każdego wypowiadanego przezeń słowa.
- Gdyby okna wychodziły na wschód, zaiste byłby to widok perfekcyjny, dopełniony urokiem malowniczego Beskidu. – Szeptał snując swoje idylliczne marzenie.
- Więc – przerwałam mu zaskoczona. – Góry! Są tutaj?
- Oczywiście – odpowiedział dziwnym tonem, jakby zaskoczyła go moja niewiedza.
Cóż. Zaskoczyła mnie samą. Nie zauważyłam ich nigdy podczas naszych spacerów... Nigdy... Bo on przesłaniał cały mój świat. Chciałam poznać miejsca które tak cenił, zrozumiał mnie chyba bez słów, bo cichym szeptem obiecał, że pokaże mi każde z nich, a one same skradną mi serce, bez jakichkolwiek jego sugestii o ich cudowności...
- W górach jest wszystko to, co kocham. - Powiedział.
Ale ja wiedziałam, ze nie zdołam ich pokochać równie mocno, choć moje serce po brzegi wypełnione było miłością. Lecz z tej miłości ani krzty nie chciałam poświecić dla gór. Była tylko dla niego.
Czwarta nad ranem... Dla mnie sen nie przyszedł, starałam się jedynie śnić na jawie. Nie zbudziła mnie zatem sowa, ani stukając dziobkiem o szybę zamkniętych drzwi balkonowych, ani cichutkim, ale dającym się usłyszeć pohukiwaniem. Wcale nie chciałam wstawać... Musiałam. Świstoświnka? W zamyśleniu odebrałam list i odłożyłam na stolik... Od Rona? Mógł poczekać. Powróciłam na swoje miejsce, układając się tuż obok drugiego ciepłego ciała, pod ciężki wełniany koc, na przyjemnie ciasną kanapę. Zastanawiałam się nad tym, czy rzeczywiście nie spałam, pamiętałam niewiele z poprzednich godzin. Chyba w końcu oboje przysnęliśmy... Być może to ja zasnęłam, a on nie chciał mnie przenosić do pokoju by mnie nie obudzić, a słodka sytuacja w której się znajdywałam była skutkiem jego troski. Nie zbudził mnie, pozwalał na błogi sen u swego boku, samemu wpadając w jego ramiona. Chciałam, by rzeczywiście tak było. Wtuliłam swoje usta w jego delikatną szyję, darując jej lekkie pocałunki. To o czym śniłam w końcu stawało się prawdą, prawdą w którą nie mogłam uwierzyć... Nie mogłam pomimo tego, że czułam dotyk jego bliskości na całym swoim ciele... Był tylko mój. Nie mogłam dłużej udawać obojętności, lub wmawiać ją sobie... Nie mogłam znieść tych wszystkich szargających mną pragnień. Ucałowałabym każdy skrawek jego ciała, cal po calu, gdyby mi tylko na to pozwolił. Pragnęłam tego tak rozpaczliwie. Wszystko zaczęło dziać się zbyt szybko. Moje dłonie na jego nagiej piersi, chciwie przeciskające się przez otwory pomiędzy guzikami koszuli, łaknące dotyku, głodne poznania nowych miejsc na tym cudownym ciele. Moja twarz przytulona do jego twarzy, usta szukające jego warg, cudem powstrzymujące się od wzięcia pocałunków które chciały by otrzymać, a nie tak po postu zabrać.
Ja najwyraźniej oszalałam. Nie wiem jak mogłam pozwolić sobie na taka spoufałość. Otrzeźwiałam tak nagle, tknięta biorącym się z nikąd impulsem, w jednej sekundzie... Natychmiast odsunęłam się od niego z bólem... Czułam się okropnie, drżąc jednocześnie ze strachu i pożądania. Wciąż głodna dotyku, musiałam zadowolić się jedynie widokiem jego uśpionej postaci.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Pią 17:22, 21 Lip 2006    Temat postu:

Rozdział: 8
"Wieczne marzenie"


Bałam się uczuć, które mnie ogarniały, bo nigdy wcześniej nie czułam czegoś podobnego. Dopiero teraz objawiła mi się wyraźnie moja dojrzewająca kobiecość, tęskniąca do zjednoczenia z pociągającą ją męskością. Męskością, której on był kwintesencją. Ale to, co czułam nie mogło być jedynie pragnieniem jego cielesności. To było coś głębszego, byłam tego pewna. Czułam się tak, jakby moją jedyną życiową aspiracją było go miłować. Ten odpychający i wzbudzający we mnie strach człowiek, tak niepostrzeżenie stał się w moich oczach aniołem, stworzonym jedynie po to by go kochano.
Dnie odchodziły tak szybko, następne witały nas nim mijały poprzednie. Nie było ich wiele, lecz kolejny od poprzedniego cudowniejszy po stokroć. Wspominałam każdy z nich z osobna, czekając na nadejście świtu. Przypomniałam sobie wtedy o liście, który wciąż zapieczętowany leżał na brzegu dębowego stolika. Sięgnęłam po niego niechętnie. Zdziwił mnie widok podpisu pani Weasley na kopercie, dotąd sądziłam, iż był od Rona. Cóż... Przeoczenie. Wtedy żałowałam, że nie otworzyłam go wcześniej, mógł być ważny. Przełamałam woskową pieczęć i zaczęłam czytać. Lecz gdybym tylko wiedziała, co zawierał zignorowałabym jego istnienie. Nie odczytałam całej wiadomości, nie mogłam dojrzeć liter poprzez nie dający się powstrzymać napływ łez. Trzęsłam się cała w przepełnionej złością rozpaczy. I gdyby nie te przyciągające mnie do siebie, pełne ciepła i troski dłonie, chyba nie zdołałabym się uspokoić. Z trudem łapałam krótkie oddechy, a wypowiadanie słów było niemożliwością. Tak bardzo nie chciałam go zbudzić swoim szlochem, a zrobiłam to mimowolnie, z drugiej strony cieszyłam się, że jest blisko, że przytula mnie mocno, delikatnie gładząc moje włosy. Bo jak nikt inny, potrafił mi dać poczucie bezpieczeństwa i tego, że jestem potrzebna... Bez słów... Chciałam móc mu wszystko powiedzieć, chciałam wytłumaczyć jak bardzo mi źle, a jednocześnie dać świadectwo tego jak mi pomaga tylko przez to, że jest. Ale nie mogłam przestać płakać, podałam mu jedynie list drżącymi rękoma, starając się przy tym przytulić jeszcze mocniej i marząc by zawęźlił również swój uścisk. Chciałam go więcej z każda sekundą. To nie była uprzejma prośba, lecz błaganie.
W końcu przeczytał list... A jego reakcja była tak gorzka, iż wydawało mi się, że moje serce pęka, rozsypując się w miliony kawałków.
- Wiesz dobrze, że nie mam żadnego wpływu na decyzje dyrektora, ani też praw, by ją podważać... Wybacz, ale nie mogę nic zrobić.
Jego głos był przepełniony smutkiem. Czy on również niech chciał zgodzić się z tym co właśnie przeczytał... Czy podzielał moje zdanie, rozumiał żal? Nie wiem... Ale to, co się miało stać, było czymś wyjętym z najokrutniejszych koszmarów. Przeklinałam samą siebie za pisanie listów do Rona, do Harryego, listów zawierających słowa, które w zaistniałych okolicznościach mijały się z prawdą. Tak wiele się przecież zmieniło... Czułam pustkę, która wyrażała to, iż w jednej chwili straciłam wszystko. Tak było... Bo wszystkim był dla mnie on, nic wtedy nie było ważniejsze. A pani Weasley zapowiedziała na tamten ranek swoje przybycie. Chciała mnie stamtąd zabrać - dyrektor ją popierał. Ślepo! Nie licząc się z moim zdaniem, z tym, co ja odczuwam. Skoro uważał ją za lepszą opiekunkę dla mnie, dlaczego nie uczynił jej nią od razu. Zamiast tego nagle zmieniał decyzję, a motywy jego postępowania były dla mnie nieodgadnione. Tyle mówił o tym, że ufa profesorowi Snapeowi, tyle słów rzucał na wiatr. W jednej chwili straciłam szacunek do tego człowieka, on owszem dawał zaufanie, ale połowicznie. A zaufanie albo jest, albo go niema. Wciąż powtarzał, że przeszłość nie ma znaczenia, że liczą się jedynie czyny teraźniejsze. A te teraźniejsze, aktualne czyny sprawiły, że się na nim zawiodłam. Wtedy, co prawda, wyolbrzymiałam swoje uczucia, bo poprzez rozpacz i rozczarowanie byłam znacznie rozdrażniona, ale myślę, że teraz również nie zareagowałabym odmiennie.
Chciałam zostać... Zostać na wieki w ramionach, które otulały mnie swoim ciepłem, a mogłam cieszyć się nimi zaledwie przez kilka kwadransów. Tak bardzo krótko... A kiedy usłyszałam trzask aportacji na korytarzu, myślałam, że oszaleję z bólu, gdy zmuszona okolicznością zaczęłam się od niego odsuwać. Oddychałam ciężko, byłam na skraju płaczu i cała roztrzęsiona, gdy pani Weasley wpadła bez pukania przez drzwi wejściowe. Natychmiast machnięciem różdżki przywołała moje rzeczy, które poczęły posłusznie układać się w kufrze. Była bardzo zdeterminowana.
Starałam się ukryć łzy... Bezskutecznie. Byłam bezradna. Obwini za nie profesora, wiedziałam to. I nie myliłam się, bez żadnego wstępu padły pierwsze oskarżenia, które on przyjmował nawet nie starając się bronić, tylko spojrzeniem nakazując mi milczenie. Nie powiedział nawet słowa. Skończyła. Ona myślała, że płaczę, bo jest mi tam źle, a mi było źle tylko dlatego, że mnie stamtąd zabierano! Poczułam ogromną ulgę, gdy profesor porwał mnie za rękę i wyprowadzając z mieszkania, stanowczo wyrzekł kilka słów, kierując je w stronę pani Weasley, która widząc zajście natychmiast rzuciła się w „pogoń” za nami.
- Mam ogromna nadzieję, Molly, że znajome jest ci znaczenie słowa prywatność!
Jej osłupiała sylwetka. Twardy, wręcz oskarżycielski ton głosu profesora, ton, który zawsze napawał mnie strachem.
Trzask drzwi!
- Dałem słowo – powiedział w końcu, gdy wspięliśmy się po krętych schodach na ostatnie piętro kamienicy. – Chciałbym dotrzymać obietnicy, jeśli pozwolisz.
Tak dobrze było go mieć przy sobie. W każdej okoliczności, nawet, gdy jest się wyciąganą po niepewnej drabince na dach budynku. Zupełnie nie wiedziałam, po co tam wchodzimy, na dodatek wtulił moją głowę w swoją pierś, co całkowicie odebrało mi pole widzenia. Nie dostrzegałam zatem niczego gdy prowadził mnie ostrożnie naprzód. Ale nie musiałam widzieć, był moimi oczyma. W końcu wypuścił mnie z objęć, a ja lekko zachwiałam się nad krawędzią gzymsu odzyskawszy widoczność. Podniosłam wzrok nad horyzont... Góry... Przepiękny wschód słońca nad górami...
To było tak piękne... I trwało stanowczo zbyt krótko. Kilka wątłych chwil. A później znów zdegustowany wyraz twarzy pani Weasley. Oskarżenia. Nakaz pośpiechu. Ulatujące w zapomnienie chwile szczęścia, przestraszone oskarżycielskim tonem, przytłoczone rozkazami, w których nie było ani krzty prośby. W jednej chwili straciłam cały szacunek i sympatię do matki Rona. Najpierw dyrektor, teraz ona. Czułam tylko niechęć. Wręcz nienawiść. Niczym niezmąconą antypatię i nie potrafiłam tego zmienić, pomimo usilnych starań odnalezienia w pamięci ukazujących ją przychylnie wyobrażeń. Nie miałam żadnych dobrych wspomnień, odeszły w zapomnienie. Zdałam sobie sprawę z tego, że przecież nie mogłam żywić do niej innych odczuć. Ona odbierała mi marzenia!
Wszystko było już spakowane. Nawet Krzywołap dał się udobruchać i mruczał zadowolony na jej rękach. Tylko ja czułam, że odchodząc stamtąd trącę coś naprawdę niepowtarzalnego. Tak bardzo chciałam, żeby on wiedział, o czym myślę, co czuję... Ale bałam się wyrzec to w prostych słowach. Stać mnie było jedynie na niewyraźne gesty, metaforyczną mowę ciała.
- Jeszcze tylko jedna chwila, krótkie sam na sam... Inaczej oszaleję – pomyślałam i odezwał się we mnie jakiś bezwarunkowy odruch.
Chwyciłam go za rękę i wciągnęłam siłą do pokoju. A panią Weasley znów zatrzymał trzask zamykanych drzwi.
Nie potrafiłam nic powiedzieć, nie mogłam nawet złapać oddechu. Starałam się jedynie stłumić łkanie i nie pozwolić mu oddalić się ani o jeden krok. Obejmowałam go tak kurczowo... Ciesząc się ciepłem, które otaczało mnie z jego strony. Przytulił mnie mocno, odwzajemniał dawane pieszczoty, choć się tego nie spodziewałam, głaskał delikatnie, tak jak tylko on potrafi. W końcu zamarliśmy we wzajemnej kontemplacji, upływały długie chwile. Bez słów i w bezruchu. Jego twarz była tak blisko mojej. Jego upragnione wargi na wyciągniecie ręki. To, czego nigdy nie dostałam pomimo usilnych pragnień.
- Więc może teraz? – krótka myśl.
Dotąd, mogłam tylko w sennych marzeniach, spijać z tych ust nektar rozkoszy. Ale sny są takie ulotne, a ja tak bardzo chciałam realnych wydarzeń i wspomnień. Musiałam tylko stanąć na palcach, aby ich dosięgnąć. Unosiłam się powolutku oczekując pocałunku. Zbliżając się coraz mocniej do tych upragnionych warg. Były już tak blisko. Dzieliło nas jedynie ciepło wspólnych, splatanych ze sobą oddechów. A kiedy poczułam jego smukłe dłonie na swoich skroniach ogarnęło mnie cudowne apogeum szczęścia. Pomyślałam wtedy, że mi na to pozwala, że ofiarowuje mi swoje usta, że są tylko moje... I w końcu... Dostałam je... Dostałam okrutnie gorzki pocałunek. Ciepło jego warg musnęło delikatnie mój policzek, następnie czoło, gdy niespodziewanie odsunął moją twarz w dół. Łzy... Momentalny przypływ rozpaczy. Całował mnie, tak bardzo tego pragnęłam, ale całował jak ojciec córkę. Widział we mnie dziecko, a ja tak rozpaczliwie pragnęłam by dostrzegł kobietę, która kocha go do szaleństwa.
- Jest różnica pomiędzy tym, czego chcemy, a co możemy mieć.
Powiedział to tak twardo, nie dając mi żadnej nadziei. A ja nie potrafiłam wykrztusić słowa. Patrzyłam na niego z mieszaniną wyrzutów i miłości. Nie mogłam znieść tego niezręcznego milczenia. On wciąż powtarzał, że cisza jest twórcza, teraz nie była. Wybiegłam. Pozwoliłam zrobić pani Weasley co zechciała. Byłam zbyt osłabiona rozpaczą i żalem by walczyć. Wciąż szukałam jego wzroku, wciąż wypatrywałam gestu, który mogłabym przychylnie zinterpretować. Nie dostałam niczego.
- Do widzenia Severusie – rzekła w końcu pani Weasley z wyższością.
- Nie usłyszałem dzień dobry Molly, więc daruj sobie również swoje do widzenia. Nie sil się na uprzejmość wobec mnie – odpowiedział mocną ripostą.
- No tak! I tak jej nie docenisz – starała się zrewanżować.
- Nie tyle jej nie docenię, co wręcz nią wzgardzę. – Kolejna kontra.
Na tym się skończyło. Swoje zakłopotanie odegrała na mnie, targając mną jak szmacianą lalką. Pochwyciła mój kufer, Krzywołapa, nie wiem, jakim cudem również moją rękę. Usłyszałam ciche zaklęcie aportacyjne. Jakby we mgle pożegnał mnie jeszcze jego słodki uśmiech. Ale czy był prawdą? Może to jedynie moje wyobrażenie, usilnie wmawiane sobie jako wydarzanie rzeczywiste.
Ten uśmiech... Zatrzymałam go głęboko w pamięci. Bo już nigdy nie dostałam go od niego, bynajmniej nie w takiej postaci jak tamten. W szkole czasami zerkał na mnie z zakłopotaniem, ale... To, co było miedzy nami najpiękniejszego miało już nigdy nie wrócić. Przez jakiś czas byłam o tym w pełni przeświadczona, a ta pewność sprawiała, iż ta izolacja bolała mnie tym bardziej.
Nie wiedziałam, dlaczego mnie odrzucił. Mogłam jedynie domyślać się, że uważał to za lepsze rozwiązanie, nie chciał mnie skrzywdzić – takie wyjaśnienia składa każdy mężczyzna, gdy nie wie jak się wytłumaczyć. Gdyby tylko wiedział, że tego nie robi. Gdybym to ja potrafiła mu o tym powiedzieć.
Być może wcale nie zrozumiałby moich motywów... Ale jednak wszystko mogłoby potoczyć się inaczej... Dał mi coś, czego nigdy nie zapomnę... Nauczył mnie kochać. I podarował najpiękniejsze z marzeń. Marzenie traktujące o zbiegnięciu się kiedyś i zjednoczeniu, naszych dwóch ścieżek życia... Być może, gdy skończę szkołę on przestanie widzieć we mnie dziecko, swoją uczennicę... Wierzę w to i jest to aktualnie najważniejszy cel mojej egzystencji... Kochać go...

Koniec.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Lafiel la Fay
Członek Wizengamotu



Dołączył: 04 Maj 2006
Posty: 576
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Lochy Severusa

PostWysłany: Pią 17:42, 21 Lip 2006    Temat postu:

Powiem tyle.
Doskonałe i
zaraz się porycze.(pozytywnie)

tzn. to jest piękne.Nprawde takie romantyczne i tajemnicze.Molly była straszna czyli taka jak zwykle. Współczuje Herm z całego serca i mam nadzieje,że dopiszesz dalsze zakończenie bo brak mi tego.
A jak pomyśle ,że nie będe mogła czytac dalej to jakos tak dziwnie się czuję.

Całusy Gacku życzę dalszej weny

Twoja na zawsze Lafi


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Pią 22:26, 21 Lip 2006    Temat postu:

Przyznam szczerze, że miała być kontynuacja, która już pewnie poleciała by do zakazanego – gdyby była, ale pani Rowling szóstą częścią zabiła mój pomysł... Więc, nie będzie... No może kiedyś, jak wpadnę na coś nowego... Na co bym jednak zbytnio nie liczyła...
Cieszę się, że Ci się podoba i dziękuję, za takie pochlebne komentarze, to dużo dla mnie znaczy! Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Vardamerethiel
Niewymowny



Dołączył: 24 Maj 2006
Posty: 414
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/4
Skąd: Bielsko-Biała

PostWysłany: Nie 20:48, 23 Lip 2006    Temat postu:

Mam pisać... Ale naprawdę nie wiem czy powinnam, przede wszystkim pomysł który kiedyś tam zrodził się w mojej głowie na przestrzeni czasu stał się bardzo ograny, powstało już kilka fanfiction tego typu... Mogła bym spróbować, ale było by mi łatwiej gdybyście powiedziały, co same chciałybyście znaleźć w tym tekście, jakieś sugestie?
No i jest jeszcze jedna sprawa, jako odskocznię planowałam uskrobać teraz jakiegoś slashyka... No zobaczymy... Wink


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Lochy Strona Główna -> Fanfiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin